Dariusz Rekosz jest  autorem kryminałów i książek sensacyjnych, a także przygodowo-kryminalnej prozy dla dzieci.
Był gościem naszego ubiegłorocznego Pikniku Rodzinnego.
Dzisiaj proponujemy Szanownym Czytelnikom rozmowę z pisarzem.
 

,,Teraz szkoła”: Nie ma przecież szkół dla pisarzy, a jest ich mnóstwo. Co zatem zrobić, co trzeba umieć, żeby zostać pisarzem?

Szkół dla pisarzy nie ma – to prawda. Ale może to i lepiej, ponieważ absolutnie każdy, w każdym wieku, z każdym wykształceniem, i z każdym doświadczeniem zawodowym może spróbować swoich sił jako pisarz. Potrzebne są cztery umiejętności. Trzeba umieć pisać. Trzeba umieć czytać. Trzeba umieć liczyć. I na koniec – koniecznie trzeba umieć kłamać. Do umiejętności czytania i pisania nie trzeba chyba nikogo specjalnie przekonywać. Natomiast umiejętność liczenia przydaje się w dwóch momentach – kiedy zaczynamy liczyć objętość  napisanego tekstu, i kiedy obliczamy przychód osiągnięty ze sprzedaży naszych dzieł. To drugie następuje dużo, dużo później. Pisarz, który nie potrafi kłamać, nie jest w stanie wymyślić jakiejkolwiek fabuły, a więc pisze o „prawdach historycznych”. Proszę mi wierzyć – ludzie lubią być okłamywani, bo właśnie w nieprawdziwych, fikcyjnych powieściach odnajdują świat, jakiego nie mogą doświadczyć na co dzień. I to jest najpiękniejsze.

 

TS: Czy wg Pana to trudna praca?

Wiele razy zastanawiałem się, czy pisarstwo, to w ogóle praca. Nie istnieją przecież firmy, przedsiębiorstwa czy biura, które zatrudniałyby na etacie pisarzy. Pisarzem się jest od czasu do czasu. Człowiek „zatrudnia” samego siebie wówczas, gdy ma coś do powiedzenia (napisania). Nie można również zaprogramować pisarza na tworzenie w określonych godzinach „urzędowania”. Tak więc trudno jednoznacznie określić, czy bycie pisarzem jest pracą, czy tylko (aż) olbrzymią pasją i przyjemnością. Zapytałbym raczej – czy trudno jest być pisarzem? Odpowiedź brzmi: TAK. Trudno. Chociaż przyznać trzeba, że z kolejną książką jest ciut łatwiej. Może sprawdza się tutaj porzekadło, że trening czyni mistrza, ale coś w tym z pewnością jest. Pamiętać bowiem należy, że napisanie książki, to dopiero połowa sukcesu (może nawet jedna trzecia). Zostaje jeszcze przekonanie wydawcy, że tekst jest dobry i że książka będzie się sprzedawać.

 

TS: Jakie były Pana początki?

Przypadkowe. W odpowiedzi na internetowe ogłoszenie napisałem trzy strony początku pewnej młodzieżowej przygody i zachęcony do jej rozwinięcia – dopisałem ciąg dalszy. Potem postarałem się, aby moje opowiadanie przybrało postać powieści – podzielonej na rozdziały – i doprowadziłem do jej wydania. Za wydanie to trzeba było niestety zapłacić. Pomogli dobrzy ludzie i jakoś się zaczęło. „Urodził” się „Szkolny detektyw”, którego kilkanaście miesięcy później przekształciłem w przygody Mors i Pinky.

 

TS: Skąd Pan czerpie pomysły na książki?

Z głowy. To jest chyba największa tajemnica wszystkich pisarzy – każda książka powstaje najpierw w głowie. I z pewnością jest wynikiem tego, co człowiek w życiu widział, słyszał, o czym rozmawiał i o czym czytał. Odpowiednia kompilacja przemyśleń pozwala na tworzenie niepowtarzalnej treści, która powinna rozpoczynać się słowami – „a teraz opowiem ci pewną historię...”. Jeżeli autor od pierwszych stron swojej książki nie potrafi tego przekazać, to czytelnik najczęściej odłoży ją i już więcej po nią nie sięgnie.

 

TS: Woli Pan pisać dla dorosłych czy dla dzieci?

Pisanie dla dorosłych nijak się ma do pisania dla dzieci. I vice versa. Stąd nie ma w moim przeświadczeniu hierarchii – pisanie dla której z tych grup sprawia mi większą przyjemność. I w jednej, i w drugiej grupie znajduję odbiorców. Tak więc pisanie – zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci – sprawia mi jednakową frajdę. Zwłaszcza, że dorośli znajdują w moich „dziecięcych” książkach przygody ze swojej młodości (jedna z gazet napisała nawet, że one „pachną Panem Samochodzikiem”). A po drugie nigdy nie wiadomo, kiedy młodszy czytelnik zacznie sięgać po książki „dla dorosłych”.

 

TS: Pana ostatnia książka to „Zamach…” Kto i dlaczego dokonał zamachu na to muzeum?

Oczywiście, że nie odpowiem na to pytanie. Gdybym to zrobił, to kto skusiłby się na zaglądnięcie do „Zamachu...”? Powiem tylko tyle, że Muzeum Hansa Klossa istniało faktycznie w Katowicach od początku marca do końca grudnia roku 2009. Otwarto je z wielką pompą, natomiast zamknięto po cichutku, z nutką tajemniczości wokół tego wydarzenia. Przyczyniło się do tego faktu kilka powodów, a ponieważ pełniłem w MHK funkcję animatora kultury, to mogłem sobie pozwolić na uchylenie pewnej zakulisowej pikanterii we wspomnianej książce. Jestem przekonany, że każdy, kto po nią sięgnie i wtopi się w wir wydarzeń, jakie przedstawiłem na jej kartach – po pewnym czasie zacznie się zastanawiać: „a może rzeczywiście tak było?”. Gorąco polecam tę powieść! Uważam, że jest warta każdej sekundy, jaką można jej poświęcić.

 

TS: Dzięki swojej pisarskiej karierze spotyka Pan wielu znanych ludzi? Kto Pana zachwycił, oczarował, zaintrygował. Które spotkanie najmilej Pan wspomina?

W tym momencie wystarczyłoby chyba wymienić same nazwiska. A więc: Stanisław Mikulski, Leonard Pietraszak, Edward Linde-Lubaszenko, Lech Ordon, Witold Pyrkosz, Teresa Lipowska, Alina Janowska, Wiesława Mazurkiewicz, Włodzimierz Press, Wiesław Gołas, Ewa Szykulska, Adriana Biedrzyńska, Emilia Krakowska, Magdalena Stużyńska, Rafał Bryndal, Jarosław Kret, Agnieszka Kunikowska, Leszek Mazan, Martyna Wojciechowska, Krzysztof Skiba, Maciej Orłoś – to tylko niektóre osoby, z którymi miałem przyjemność zetknąć się w ostatnim czasie. Każdy z nich ma niepowtarzalną osobowość, trudno więc wskazać tu jedną, jedyną osobę, która oczarowałaby mnie lub zachwyciła w wyjątkowy sposób. Z pewnością na wyróżnienie zasłużył pan Mikulski – to właśnie jego wizerunek upiększył okładkę książki „Zamach na Muzeum Hansa Klossa”. Z przyjemnością wspominam także wspólne chwile (ale i rozmowy telefoniczne) z panem Pietraszakiem, z panią Szykulską, Stużyńską, czy z Krzyśkiem Skibą. A od pana Linde-Lubaszenko usłyszałem najbardziej przejmującą historię życia, z którą trudno byłoby „walczyć” nawet słynnym dziełom martyrologicznym. Do wyżej wymienionych nie sposób nie dorzucić także Bohdana Butenko, z którym – myślę, że mogę tak powiedzieć – łączy mnie przyjaźń i... administrowanie jego stroną internetową.

 

TS: Pana kryminał „Siostrzyczka” zebrał bardzo pozytywne recenzje. Wykazuje się w nim Pan wiedzą z różnych dziedzin. Skąd Pan czerpie informacje i w jaki sposób zabiera się Pan do przygotowań do pracy nad książką?

Myślę, że nie tylko w tym thrillerze udało mi się przemycić wiele informacji z różnych dziedzin życia (i nauki). Staram się, żeby i w książkach dla dzieci, i w książkach dla dorosłych znalazła się garść nienachalej wiedzy, bo uważam, że czytanie – oprócz rozrywki – powinno dostarczać ludziom pewnych określonych wiadomości (wartości). Zanim usiądę do napisania kolejnej powieści, buduję najpierw jej scenariusz (długopisem na papierze), zawierając w nim najistotniejsze momenty (sceny, które MUSZĄ się znaleźć w książce). Następnie – pisząc już treść książki – uzupełniam swoje pomysły o informacje, które znaleźć dziś można niemal wszędzie (internet), a wątki poboczne wymyślam w trakcie pisania. Czasami „podpieram się” innymi publikacjami książkowymi (także mapami i planami miast), ale zawsze dążę do tego, żeby czytelnicy dochodzili do pewnych wiadomości (wartości) tymi samymi drogami, co moi bohaterowie.

 

TS: Co jest bardziej męczące: przygotowania czy samo pisanie?

Najtrudniejsze (a więc chyba także najbardziej męczące) jest wymyślenie fabuły – czyli przebiegu treści książki. Logiczne poukładanie wszystkich wątków rodzi się na etapie przygotowania, ale to w trakcie pisania łączy się je ze sobą. Można więc powiedzieć, że procesy te bardzo wyraźnie zazębiają się ze sobą i „męczą” w równym stopniu.

 

TS: Czy w trakcie pisania wpada Pan „w trans” i na przykład przypala Pan obiad,  ponieważ tak bardzo odbiega Pan myślą od rzeczywistości?

Są dni, gdy jestem sam w domu (rodzina wyjechała na wakacje), za oknem pada deszcz, w telewizji nie ma nic ciekawego. A więc zacieram ręce i postanawiam, że napiszę pół książki. Siadam do komputera i... gapię się w monitor... godzina za godziną... A są chwile, gdy na zegarze jest druga w nocy i żal mi odejść od klawiatury. „Trans” dopada mnie więc w różnorodnych momentach. Do tej pory nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby przypalić z tego powodu obiad. Chociaż nie wykluczam, że w przypadku prowadzenia jakiegoś ciekawego wątku nie byłbym w stanie do tego dopuścić. Ba! Cieszę się nawet, jeżeli tak bardzo zagłębiam się w tworzoną przeze mnie historię, bo daje to gwarancję, że będzie jeszcze bardziej wiarygodna.

 

TS: Liczy Pan swoje spotkania autorskie? Ile ich już było?

O! Bardzo dużo! Z pewnością około dwustu! Zarówno w Polsce, jak i poza granicami (Irlandia, Szwajcaria), bardzo chętnie spotykam się z ludźmi, którzy chcą na żywo zobaczyć pisarza (bo imię i nazwisko na okładce książki jest „płaskie” i „puste”). Tylko w Polsce przejechałem swoim prywatnym samochodem około 33.000 kilometrów! Brakuje mi więc jeszcze tylko 7 tysięcy kilometrów, żeby objechać Ziemię dookoła. Docieram do różnych miejscowości, szkół, bibliotek – wszędzie tam, gdzie mogę opowiedzieć o mojej wielkiej pasji, jaką jest pisanie książek.

 

TS: Ogromną popularnością cieszy się seria z perypetiami dwojga młodych detektywów. Planuje Pan dalsze przygody Morsa i Pinky?

Dotychczas ukazało się sześć części przygód szkolnych detektywów. Ich popularność była i jest bardzo duża. Tymczasem wydawcy twierdzą coś zupełnie innego, co i dla mnie, i dla ilustratora jest wielkim zaskoczeniem. W związku z tym bardzo głęboko zastanawiamy się, czy kontynuować tę serię, czy może lepiej pracować nad innymi projektami (jeden z nich mamy już nawet rozpoczęty). Od samego początku swojej kariery pisarskiej wychodzę z założenia, że nie chciałbym kiedykolwiek pisać i wydawać książek „na siłę”. Przygody Morsa i Pinky są rozpoznawalne w Polsce i poza jej granicami, organizowane są konkursy czytelnicze ze znajomości treści książek, strona internetowa (www.mors-pinky.pl) żyje i ma sporą (jak na stronę niekomercyjną) oglądalność – natomiast wydawcy zdają się w ogóle nie zauważać faktu, że książki te stały się już pewnego rodzaju nośnikiem marketingowym. Cóż, w takich okolicznościach trudno myśleć o kontynuacji.

 

TS: W jakim nakładzie łącznie wydano Pana książki?

Nigdy tego nie liczyłem, ale gdyby spróbować porachować, to myślę, że z pewnością doszlibyśmy do 50 tysięcy. Mówię tu zarówno o książkach dla młodszych, jak i starszych czytelników.

 

TS: Otrzymał Pan liczne nagrody. Która jest dla Pana najważniejsza i dlaczego?

Nie było ich znowu tak dużo. Najbardziej liczącą się jest chyba ostatnia nagroda, przyznana mi w grudniu 2010 r. przez prezydenta miasta, w którym mieszkam, za osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechnianie i ochronę kultury. Jednym słowem była to nagroda za całokształt mojej twórczości pisarskiej i działalności na rzecz upowszechniania czytelnictwa. Mam nadzieję, że i ten wywiad zachęci was do sięgnięcia po książki mojego autorstwa. Życzę przyjemnej lektury, a dociekliwych zapraszam także na stronę www.blog.rekosz.pl gdzie znajdziecie najnowsze wieści z tego, co u mnie słychać.

 

TS: W imieniu czytelników ,,Teraz szkoła” dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że wszyscy ci, którzy jeszcze nie zapoznali się z Pana twórczością, przybiegną w te pędy do naszej biblioteki, by to nadrobić.

MK

Teraz Szkoła nr 35 ( marzec - kwiecień 2011)

Oficjalna strona internetowa Dariusza Rekosza: www.rekosz.pl